Opowieść o Bogience wraca. Z przyczyn zewnętrznych zniknęła na jakiś czas, ale będzie toczyć się dalej. Opublikowałam ponownie jej początek i mam nadzieję na kontynuację. Przeczuwam, żę teraz będzie to nieco inna narracja.To chyba nie do uniknięcia, bo nie ma powrotu do raz przeżytych emocji i sposobu ich wyrażania. Ale zawsze jest jakiś ciąg dalszy. Zaczynałam swoje zapiski w lutym 2010 roku. Z dzisiejszej perspektywy to było wieki temu. Z mojej perspektywy. I nie chodzi tu tylko o chorobę. Myślę, że przy Bogience odczuwalność życia jest intensywniejsza. Paradoksalnie tak, cokolwiek by o tym sądził każdy amator ekstremalnych przeżyć.
piątek, 26 października 2012
Rozmowa
Co mogę zrobić
dla Ciebie, aby Twoje życie było łatwiejsze? Tyle dzieci w Twoim
wieku biega, bawi się, jeździ na rowerze. Wiatr rozwiewa włosy,
słońce ogrzewa twarz, kiedy się chce, można położyć się na
trawie, schować w cieniu drzewa. To nie wymaga zastanowienia. Nie
ulega wątpliwości. Twoje życie wygląda inaczej. Leżenie stało
się jedyna dostępną Ci czynnością. Ale ja wiem, jak lubisz
ciepło słońca, jaką przyjemnością jest dla Ciebie ruch. Co mogę
dla Ciebie zrobić? Posługuję się przeczuciem, intuicją i dlatego
wiem. Ale to nie moja zasługa, to Ty mi wszystko mówisz, tylko
muszę na Ciebie patrzeć, wtedy wiem.
Jest taka średniowieczna
figura Matki Boskiej z Sejn na Suwalszczyźnie. Drewniane arcydzieło
sztuki rzeźbiarskiej. Kiedy przed nią usiąść czy uklęknąć i
wpatrzeć się, to można zobaczyć piękną gotycką rzeźbę.
Maryja z dzieciątkiem lekko się uśmiecha. Zaokrąglone, subtelne
rysy twarzy, jedna z pogodnych gotyckich madonn. Jednak kiedy stajemy
naprzeciw Matki Boskiej Sejneńskiej, oprócz kunsztu artysty
odkrywamy niezwykłość jego pomysłu. Figura jest niejako szafką:
odnajdujemy zarys podwójnych drzwiczek. Zastanawia nas, co może się
kryć za nimi? Jaka tajemnica ukaże się po ich otwarciu. Może
tajemnica Zwiastowania i wzniosłe Magnificat, może odkryje się
przed nami istota macierzyńskiej miłości. Te skojarzenia nasuwają
się same przez się. Przez istotę jej kobiecej miłości. Tymczasem
zostaje nam ukazana tajemnica fundamentalna dla chrześcijaństwa.
Dogmatyczna, więc do objęcia intelektem niemożliwa. Po otwarciu
figurki widzimy płaskorzeźbę, która przedstawia Trójcę Świętą
otoczoną przez modlące się osoby. Tajemnica Trójcy Świętej
ukryta w sercu Maryi.
Ty także moja śliczna
córeczko skrywasz przede mną tajemnice, których znaczenie odkrywa
się dla mnie bardzo powoli. I nie są to tylko tajemnice Twoich
ukrytych za zasłoną milczenia oczekiwań, cierpień i potrzeb.
Czasami pokazują się nam rzeczy same w sobie i bez skrępowania
obnaża się istota paru spraw, o które bezskutecznie przez kilka
wieków pytali filozofowie. Kto nie wierzy, niech spróbuje z Tobą
porozmawiać. Twoje niewypowiedziane myśli krążą nad naszymi
głowami. Potrzebna jest jedynie odrobina otwartości, ażeby
dopuścić je do siebie. Bo przecież mówisz do mnie trochę inaczej
niż kiedyś, ale słyszę wszystko.
- Co mogę dla Ciebie
zrobić, aby Twoje życie było łatwiejsze? - pytasz czasami z
troską, że opieka nad Tobą wymaga trudu. Wszystko wymaga trudu,
więc nie martw się, że bywa ciężko. Tak naprawdę, to smuci mnie
tylko to, że są rzeczy, których nie będziesz mogła zobaczyć,
doświadczyć, zachwycić się nimi. Ale głęboko wierzę, że
zostanie Ci to kiedyś wynagrodzone. Stokrotnie, bo na to
zasługujesz. Ufam, że to, co tu najpiękniejsze jest tylko
namiastką piękna absolutnego. Wiara w to, że Twoje niezawinione
cierpienie ma jakiś głębszy sens to dla mnie jedyne pocieszenie.
środa, 24 października 2012
Opowieść o Bogience
Ludzie
opowiadają swoje historie z wielkim upodobaniem. Żywioł narracji
tkwi w naszej naturze. Wystarczy upływający czas, a wątki gromadzą
się same. Trudna do pojęcia rzeczywistość w opowieści zostaje
oswojona, zdarzenia przestają się nam wymykać, dowolną ilość
razy wracamy do ulubionego momentu, wydaje się, że można zatrzymać
chwilę. To opowieść daje nam poczucie mocy, panowania nad własnym
życiem. Dlatego towarzyszy nam wszędzie. Toczy się w naszych
myślach i słowach. Snujemy ją albo zapalamy się do niej.
Opowiadamy w natchnieniu bądź dobieramy starannie każde słowo.
Dajemy się ponieść jej czarowi lub nudzi nas przydługa narracja.
Może stać się literaturą albo pozostać chaotyczną gadaniną.
Ale każda ma walor jedyności, oryginalności, odmienności. Jak
człowiek.
Ta
opowieść jest o dziewczynce, Bogience, mojej córeczce. W kwietniu
Bogna skończy dziesięć lat. To wspaniały wiek, twórczy i aktywny:
aktorskie kreacje w jasełkach albo bajce o Kopciuszku czy śpiącej
królewnie, debiuty artystyczne w galeriach szkolnych korytarzy,
wspaniałe bale kostiumowe, gdzie każda dziewczynka może być
królową, czasami występ w domu kultury dla prawdziwej
publiczności. Wejście w życie społeczne. To zostało Bognie
odebrane. Choroba pozbawiła ją umiejętności mówienia, zabiera
możliwość samodzielnego poruszania się. Nie wiadomo, ile widzenia
kryje się jeszcze w spojrzeniu ślicznych, czarnych oczu. Są
choroby, które przerastają nasze przeciętne wyobrażenia o
chorowaniu. Są dzieci, którym zabrania się dorosnąć do swojej
opowieści.
Milczenie
liczb
Rachunek
prawdopodobieństwa. Na kogoś musi wypaść los. Choroba,
niepełnosprawność, wady wrodzone. Ani w rodzinie, ani wśród
znajomych. A dane mówią o konkretnych liczbach, procentach.
Dręczyła mnie ta obawa o obojętny, ślepy traf. Podobny lęk
przeżywa chyba wiele kobiet oczekujących dziecka. Więc modlitwy,
prośby. Ufność. I wreszcie narodziny. Uff… 10 punktów w skali
Apgar. Zdrowa i piękna dziewczynka. Radość, duma, poczucie pełni.
Druga córeczka, młodsza siostrzyczka. Imię już czeka: Bogna. A
liczby na szczęście milczą. Nikt o nich już nie myśli.
Bogna
rośnie, jest coraz mądrzejsza, uczy się mówić, czaruje
uśmiechem, zapamiętuje całe strony ulubionych bajeczek. Przejawia
szczególną wrażliwość, potrafi stanąć w obronie innego
dziecka, a starszą siostrę podziwia bezwarunkowo. Ciągle się
śpieszy, wszędzie musi zajrzeć, wspiąć się, pobiec, dotknąć,
zagrać, zaśpiewać, naśladować. Choć co chwilę przybiega, żeby
się przytulić i powisieć mamie na szyi, i trochę męczy, to
wzbudza coraz większą dumę, bo zaczyna rozumieć, ile znaczy
starannie dobrane słowo, rodzi się dowcip.
Nagle
posępne milczenie liczb zostaje przerwane. Jest pierwszy czerwca
2006. roku, Dzień Dziecka. Bogna niedawno skończyła trzy latka.
Teraz siedzi przed telewizorem i ogląda ulubiony film o przyjaźni
Maleństwa z Hefalumpem. Niespodziewanie jej ciało napręża się,
głowa odchyla się w bok, tłumiąc drgawki. Panika. Nie mamy
pojęcia, że to napad padaczki. Po trzecim takim epizodzie w ciągu
dnia wyjazd do pobliskiego szpitala. Moje pospieszne tłumaczenie w
samochodzie dokąd jedziemy i poważna odpowiedź Bogienki: Tam
jest duzo lekazów. Powiedzą, ze Bogna nie moze być chola.
Niestety, pada diagnoza: epi. Zimne zwycięstwo liczb: jedno dziecko
na sto zapada na epilepsję.
Wydawało
się, że świat się zawalił. Przewlekła choroba, leczenie, obawa
o przyszłość. Przez rok byłam zdruzgotana. Wtedy nie potrafiłam
docenić faktu, że z padaczką można po prostu żyć. Nie
rozumiałam, że może być jeszcze gorzej, że to dopiero początek.
Padaczka okazała się lekooporna. Kolejne pobyty w szpitalach i brak
odpowiedzi, dlaczego stan się pogarsza. Wreszcie autorytet Profesora
w Warszawie i potwierdzenie rozpoznania w klinice:
ceroidolipofuscynoza. Bardzo rzadka choroba: kilkadziesiąt
przypadków na 36 milionów ludzi. Milczące zwycięstwo liczb.
Słabsze
i silniejsze
Minęło prawie pięć lat od rozpoznania choroby, od ogłoszenia wyroku. Od
tamtego mrocznego listopada. Ktoś chciał od razu lecieć do Stanów,
zakładać fundację, leczyć niekonwencjonalnymi metodami, coś za
wszelką cenę robić, byle zaprzeczyć chorobie. Skrajnie silne
emocje: rozpacz i nadzieja, smutek i entuzjazm. Dobrze, że znalazły
się wtedy osoby, które wywoływały te uczucia, bo były bardzo
potrzebne, pomagały przetrzymać ból. Miecz boleści w sercu,
dziwna metafora, zawsze mnie przerażała ta biblijna wizja. A jednak
kto poczuł to ostrze, ten wie, że słowa mogą zamknąć w sobie
treść prawdy.
Właśnie
słów nie umiałam wtedy z siebie wydobyć. Zbyt trudno było
odpowiadać na pytania o chorobę, leczenie, rokowania. Ktoś chciał
zakładać wtedy stronę, a ja nie umiałam nawet głośno
wypowiedzieć tego słowa: ceroidolipofuscynoza. Nie przechodziło mi
przez gardło wyjaśnienie, że to choroba o charakterze
postępującym, odbierająca po kolei funkcje życiowe.
A
teraz się spieszę, ażeby zdążyć zapisać to, co najważniejsze,
bo czas jest nieubłagany. Zapisać, jak słabsze wnika w silniejsze.
I wszystko zmienia. Jak okazuje się, gdzie mogą sięgać uczucia.
Jak rzeczywistość odwraca się na drugą stronę. I wcale nie
znika. Pozostaje. Wszystko wygląda tak samo, ale ma zupełnie inny
sens.
Babcia
Babcia
karmi Bogienkę. Najlepiej, najcierpliwiej, najskuteczniej. Są przy
tym bajki, piosenki i rymowanki, jedyne, w Babci stylu. A jedzenie to
nie jest błaha rzecz. W tej chwili wszystkie potrawy już muszą być
miksowane, ale najważniejsze, że Bogna je sama. Krztusi się
trochę, ale mięśnie działają, reakcja jest natychmiastowa. Dziś
nasza nowa rehabilitantka sama zauważyła, że sprawność połykania
jest utrzymana. Babcia wierzy i zaraża mnie tą wiarą, że Bogna
jeszcze długo będzie mogła czuć smak potraw, że wytrwałe
karmienie to też stymulacja odruchu połykania. Babcia i jej
optymizm. Nieoceniona. Dla Bogienki niezastąpiona.
Moje
Babcie. Kobiety z poprzednich pokoleń. Ciągłość. Pamięć.
Kontynuacja.
Babcia
Maria. Krawcowa. Lwowianka. Szczupłe zwinne palce wbijające igłę
z geometryczną dokładnością. Sztuka ręcznego szycia i rytmiczny
dźwięk maszyny uruchamianej nogami. Pamiętam powolny upływ czasu,
kiedy próbowałam naśladować dokładność ściegu. Jak
najstaranniej, bo tylko wtedy była pochwała. Wnuczka, która
przychodzi uczyć się szyć, żeby móc się ubierać wbrew
peerelowskiej szarzyźnie. A w międzyczasie smakowite zapachy z
kuchni, nie wiadomo kiedy sto pierogów, trembulka. Śpiewność
mowy. Ta joj, Grzenek… To dziadek Grzegorz. Zawsze jest
blisko.
Babcia
Zuzanna. Góralka. Zmarła, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, więc
wspomnienia są mniej wyraziste. Właściwie strzępy wspomnień.
Malutka kropielnica przy drzwiach. Babcia z różańcem, cicha,
łagodna. Strój ludowy zakładany w niedzielę. Została ta suknia.
Jej najcenniejszy element to hoczki, jakby sprzączki u paska,
dopasowujące suknię pod biustem. Wykonywano je nawet ze złota, w
zależności od zamożności właścicielki. Tu są dwa srebrne lwy
trzymające w łapach kółeczka, przez które przewlekało się
kolorowe wstążki. Odprułam je kiedyś, żeby przerobić na jakąś
awangardową biżuterię. Byłoby stylowo. Nie udało się. Nie
poddały się temu. Niezależne. Nie chciały tak służyć. Leżą
więc teraz gdzieś bezużyteczne samotne, ale wolne w swojej lwiej i
góralskiej naturze.
Mama
Kangurzyca
Kubuś
Puchatek był ukochaną książką obu moich córeczek. Starsza Laura
spośród wszystkich jej bohaterów szczególnie upodobała sobie
strachliwego, ale szlachetnego Prosiaczka. Za to młodsza Bogna od
początku pokochała pełne życia Maleństwo. Jak wiadomo, Maleństwu
zawsze towarzyszy Mama Kangurzyca (za wyjątkiem chwil, kiedy stawia
pierwsze samodzielne kroki w przyjaźni), więc i ja chcąc nie chcąc
zostałam utożsamiona z postacią z książki A. A. Milne’a. Nie
miałam tu wiele do powiedzenia, bo Bogna po prostu zaczęła się do
mnie zwracać Mamo Kanduzyco. Cóż… Miałam wprawdzie parę
innych ulubionych bohaterek literackich, ale musiałam się zmierzyć
właśnie z tą. Może jesteśmy właśnie tacy, jak nas widzą inni…
Tak naprawdę od urodzenia Bogienki byłam kangurzycą, z dzieckiem
uwieszonym na szyi, bo Bogna przytulania potrzebowała ponad
przeciętną, przybiegając co chwilę, aby upewnić się co do
bliskości. Tak więc musiałam zaakceptować kangurzy rys swojej
osobowości.
Wraz
z rozwojem choroby narastały trudności z chodzeniem, utrzymywaniem
równowagi. Z obawy przed nieoczekiwanym upadkiem należało zapewnić
Bognie nieustanną asekurację. Z czasem noszenie zaczęło stawać
się koniecznością. Jeszcze niedawno sama byłam w stanie jeździć
z nią na zajęcia rehabilitacyjne, udawało się przejść wspólnie
kilka kroków. Bogienka jest ambitna, więc bardzo starała się
współpracować, wiedziała, że noszenie staje się dla mnie coraz
trudniejsze.
W
pewnych sytuacjach kangurzyce bywają nierozważne. Na przykład
kiedy Maleństwo nie może samo w przedszkolu tańczyć w kółku z
dziećmi labado albo stary niedźwiedź. Albo w ogóle nie może nic
samo. Wtedy robią wszystko, żeby temu zaprzeczyć. Podnoszą,
tańczą, dźwigają, bo przecież są kangurzycami… A jak w
kangurzycy coś chrupnie, to dopiero przychodzi bezradność i
poczucie niemocy.
Od
kilku dni testujemy w domu nowe urządzenie, w którym pokładam
szczególną nadzieję, podnośnik. Dzięki niemu będę mogła sama
przenieść Bogienkę z łóżka do fotelika, bez tego fatalnego
uczucia, że nie mam dość siły, żeby poradzić sobie z własnym
dzieckiem.
Bogna
słucha Pata
Muzyka
jest dla Bogienki bardzo ważna. Słucha naprawdę pięknie. Całą
sobą. Dźwięki wypełniają całą przestrzeń. Widać skupienie na
twarzy, chwila napięcia, oczekiwania, wsłuchanie i wreszcie oczka
mrużą się, kiedy fraza harmonijnie się domyka. To akurat nowa
płyta Pata Metheny’ego. Wydawać by się mogło, że to zbyt
trudna muzyka. Ale dla Bogienki nie ma takich kategorii. Zadziwiająca
jest ta jej otwartość na nowe brzmienia. Czysty odbiór, wszystkimi
zmysłami.
Słuchamy
sobie z Bogienką razem. Jazz nam służy. Omija najprostsze emocje,
sięga głębiej. Szukamy w muzyce wsparcia i energii, nie możemy
tracić sił na wzruszenia. Najlepiej energetyzuje muzyka na żywo.
Dobry koncert. Niewiele jest lepszych rzeczy na tym świecie. Bogna o
tym wie i choć sama nie ma jak, to wysyła czasami mamę, żeby
odświeżyła głowę muzyką. To dzięki Bogience naprawdę doceniam
takie chwile. Może dlatego że ich mniej albo że staranniej
zaplanowane. Chyba jednak dlatego że dopiero dzięki niej wiem, co
najlepsze i najważniejsze…
Wsłuchujemy
się więc w brzmienie gitar Pata. Bogna łowi nowe dźwięki, a ja
wspominam koncert sprzed miesiąca we Wrocławiu. Doskonałość.
Wirtuozeria. Pierwszy raz usłyszałam go na żywo, a moja fascynacja
tym bezpretensjonalnym artystą zaczęła się dawno, na początku
lat 90. Od tego czasu nie było okazji, aż wreszcie teraz. Słynne
gitary. Nie wystarczy usłyszeć, trzeba poczuć ich tchnienie.
Usłyszałam, poczułam, szybko wróciłam. Bogna poczekała do
mojego powrotu z bólem ząbków. Jest kochana, wiedziała, że nie
pojechałabym, gdyby zaczęło boleć wcześniej…
10
kwietnia
Jednak
muszę wrócić do tej daty i odnieść się do niej, bo inaczej nie
zacznę znowu pisać. A działy się ważne dla Bogienki rzeczy,
które trzeba uwiecznić.
Znowu
przekonałam się, że to, co osobiste jest tak blisko tego, co
nazywamy ojczyzną (często się tego słowa unika, żeby nie było
patosu). A jednak tak wiele osób poczuło ostatnio podobnie.
Szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w ojczyźnie. Od
razu Mickiewicz. Od razu ten ton. Ta romantyczna tradycja jest
wpisana w naszą narodową świadomość. Nie odetniemy się od niej.
Jest po prostu nasza.
Jeszcze
raz wracam do mojego 10. kwietnia. Przygotowania, tort, prezenty. To
przecież Bogny urodziny, w tym roku siódme. Ważna rocznica.
Radość, że Bogienka tak urosła, przybiera na wadze. Trochę też
smutku, trudno ukryć łzy, bo Bogienka nie potrafi pokazać tego, co
czuje, uśmiechnąć się z radości. Ale jej emocje są obecne,
uśmiech unosi się w powietrzu, choć go nie widać. Wszyscy to
czujemy, bo Bogna wie, że miło jest świętować. Ale nagle...
Poranne wiadomości przerywają ten nastrój. Trudno się
zdystansować. Wszędzie tragiczny przekaz, obrazy, słowa, nazwiska.
Prezydent. Katastrofa. Katyń. Żałoba. Za dużo skojarzeń.
Po
pierwsze: Państwo. Porażone, zranione. Dotknięte śmiercią
Prezydenta. To Państwo, którego wartość głęboko odczuwam.
Suwerenne, wolne. Dane mi było przeżywać radość jego odrodzenia.
Bo wyrastałam w przekonaniu, że PRL jest tylko jakimś substytutem
prawdziwej państwowości. Bieda, szarość, propaganda, brak
szacunku dla osoby. Przynależność partyjna wystarczała, by mieć
przywileje. I nawet w moim, wówczas nastoletnim, życiu miałam
okazję tego doświadczyć. Ale dziadek zawsze powtarzał: ja już
tego nie doczekam, ale ty się przekonasz, że komunizm upadnie.
Po
drugie: śmierć, rozpacz, strata, łzy, tęsknota. Ból bliskich.
Pustka. Słowa, których ktoś nie zdążył wypowiedzieć. Dłoń,
której ktoś nie zdążył ucałować na pożegnanie. Przeraża mnie
myśl o miejscu katastrofy i o tych drobnych przedmiotach, które
gdzieś tam jeszcze pozostały. Drobiazgi, które powinny być z
szacunkiem podniesione ze zdruzgotanej ziemi. Nie mogę znieść
czyjejś obojętności, jakiegoś lekceważenia. Jak to możliwe, że
wciąż na miejscu katastrofy znajdowane są jakieś elementy wraku,
a nawet ważne urządzenia? I dlaczego znajdują je dziennikarze,
postronne osoby, a nie odpowiednie służby, śledczy? Dlaczego ktoś
się o to nie troszczy? Ktoś odpowiedzialny za to przed nami
wszystkimi. Przecież Państwo ma wciąż władze. Biedne to nasze
Państwo. Porażone, zranione…
Po
trzecie: Katyń. Historia. W niej jest nasza tożsamość i
wyjaśnienie, jacy jesteśmy. Jest naszą mocą, choć dowodzi wielu
słabości. Jest w niej honor i odwaga, ale i służalcza, fałszywa
nuta. To ona odzywa się i dzisiaj, byle było trochę władzy, co po
sercu łechce. Byle było cool i liberalnie. Ale tym tonem nie da się
mówić o sprawach fundamentalnych, a my Polacy nie chcemy tylko
płytkich rozmów i lakierowanych uśmiechów. Kiedyś śpiewaliśmy
w piosence Jacka Kaczmarskiego: Nie ten umiera, co właśnie
umiera, lecz ten, co żyjąc w martwej kroczy chwale. Nie wiem
tylko, po co ja nucę te słowa, bo powinni je sobie przypomnieć ci,
którzy przyjęli na siebie publiczną służbę.
Bogienki
Pierwsza Komunia
Uroczystość
Pierwszej Komunii świętej Bogienki rozpoczęła się 9 maja 2010 roku o
godzinie 14.00 w kaplicy Serca Pana Jezusa w kościele parafialnym
pw. św. Apostołów Piotra i Pawła w Skoczowie. To była wczesna
Komunia. Specjalnie dla Bogny. Bo jej słabość nie może być
przeszkodą. Bo światłość w ciemności świeci. Bo Bóg ma swoje
drogi, którymi dociera do człowieka. Mszę świętą odprawił
ksiądz Stanisław Lipowski. Katechetka Katarzyna Chrobok zagrała na
gitarze i zaśpiewała wraz z prowadzoną przez siebie dziewczęcą
scholą parafialną.
Wyrażamy
naszą ogromną wdzięczność za przygotowanie tej ważnej, pięknej
i tak wzruszającej dla nas uroczystości. Dziękujemy za otwarcie
przed Bogienką tych drzwi, które jak nam się wydawało muszą
pozostać przed nią zamknięte.
Puenty
i łuski
Dwie
skrajnie różne odmiany obuwia. Jeśli obuwiem można nazwać
atłasowe cudo, które każe baletnicy stawać i tańczyć na
czubkach palców. Dodaje kobiecej postaci lekkości, niezwykłej
smukłości, wręcz unosi w powietrzu. Ruch ludzkiego ciała
doprowadzony na szczyt wyszukanych możliwości. Biegun skrajności.
A
łuski? Kto wie, o czym mówię, już widzi tę drugą skrajność.
Ale mało kto wie, co to takiego. Sama nie miałam pojęcia, że coś
takiego istnieje, dopóki nie kazano mi się o tym przekonać. Kiedy
musiałam zamienić mojej córeczce buciki, w których biegała i
tańczyła, na łuski. Ortopedyczny przyrząd na stopy i łydki,
sztywny, nie do wygięcia, żeby zapobiec napinaniu, przeprostom,
przykurczom. Spastyczne stopy układają się jak stopy baletnicy w
puentach. Tylko że trzeba im koniecznie, na siłę przywracać kąt
prosty, żeby można było stanąć choć na chwilę. Do tego służą
łuski. Naturalność wymuszona. Biegun skrajności.
Bytom.
Biegnę z Batorego z łuskami pod pachą na Żeromskiego pod Teatr
Tańca. Właśnie odebrałam z Zakładów Ortopedycznych nowe łuski
dla Bogienki. Poprzednie szybko stały się za małe, tak ładnie
ostatnio urosła. Bez łusek nie ma pionizacji, a pozycja stojąca
choć przez chwilę jest zbawienna dla całego ciała. Ściskam te
łuski i czekam przed teatrem na starszą córkę. Wszędzie
tancerze, młodsi, starsi, kobiety, mężczyźni. Wszystkich coś
wyróżnia, jakby czuli swoje ciało inaczej. Piękno ruchu, wdzięk,
proporcje. Szczupli, wysportowani. Noszą głowy jak z kryształu, na
długich szyjach, jakby ostrożnie, żeby się nie zachwiały.
Międzynarodowa konferencja tańca współczesnego. A ja? Czuję
jakby bujanie. Huśtam się na tych biegunach skrajności.
Subskrybuj:
Posty (Atom)