poniedziałek, 12 listopada 2012

Trudne słowa


Zaburzenia snu to jeden z terminów, pochodzących z pakietu pojęć, który otrzymuje się wraz z diagnozą. Nie da się ukryć, że jest to pakiet powalający człowieka na początku. Okoliczności szpitalne. Rozmowa z lekarzem, który sam zwleka, żeby ją rozpocząć, ale kiedy zacznie, jest rzeczowo zimny i bezwzględny w tym, co mówi, jakby sprawdzał granice twojej wytrzymałości, kończąc słowami "Niech się pani nie łudzi". Kilka minut, które zostają w pamięci w każdym szczególe. Padają wtedy słowa jakby nieprawdopodobne, nie można uwierzyć, że to nas dotyczy. Trzeba potem wyjść, wykonywać zwykłe czynności: iść, stać, spać, jeść, rozmawiać, pracować. Straszne są te pierwsze godziny, dni, tygodnie, miesiące. Potem przychodzi bolesny czas, kiedy tamte słowa zaczynają zapuszczać w nas korzenie, wbijając się trwale w trzewia naszych myśli i uczuć. Aż w końcu trzeba nauczyć się z nimi żyć. Nie wymieniam tych słów razem w tym momencie, bo łatwiej mi rozprawiać się z nimi z osobna. A robię to już od kilku lat i nadal przerażają. Ale niektóre dają się oswoić. Jednym z tych, które zabolało najmocniej w kontekście mojej ślicznej, czteroletniej wtedy córeczki, było słowo hospicjum. Że przejęcie opieki, że zakres obowiązków i uprawnień, finansowanie, szpital, recepty, pomoc doraźna. Nie wiem, co jeszcze. Ale przez długi czas to było najczarniejsze słowo. Nocny koszmar. Z czasem zaczęło się oswajanie. Zrozumiałam, jak wielka to pomoc. Hospicjum to doświadczenie i wsparcie, jakiego nie znajdzie się gdzie indziej. I choć na razie nie ma takiej konieczności, to czuję się pewniej, że mam do nich numer i mogę w każdej chwili zadzwonić, i na pewno ktoś odbierze telefon. Tak, to już zwyczajne słowo. Poniosło mnie w jego kierunku, choć chciałam pisać o zaburzeniach snu. Ale o bezsenności to już chyba przy następnej okazji.

piątek, 26 października 2012

Opowieść o Bogience wraca. Z przyczyn zewnętrznych zniknęła na jakiś czas, ale będzie toczyć się dalej. Opublikowałam ponownie jej początek i mam nadzieję na kontynuację. Przeczuwam, żę teraz będzie to nieco inna narracja.To chyba nie do uniknięcia, bo nie ma powrotu do raz przeżytych emocji i sposobu ich wyrażania. Ale zawsze jest jakiś ciąg dalszy. Zaczynałam swoje zapiski w lutym 2010 roku. Z dzisiejszej perspektywy to było wieki temu. Z mojej perspektywy. I nie chodzi tu tylko o chorobę. Myślę, że przy Bogience odczuwalność życia jest intensywniejsza. Paradoksalnie tak, cokolwiek by o tym sądził każdy amator ekstremalnych przeżyć.

Rozmowa

 
Co mogę zrobić dla Ciebie, aby Twoje życie było łatwiejsze? Tyle dzieci w Twoim wieku biega, bawi się, jeździ na rowerze. Wiatr rozwiewa włosy, słońce ogrzewa twarz, kiedy się chce, można położyć się na trawie, schować w cieniu drzewa. To nie wymaga zastanowienia. Nie ulega wątpliwości. Twoje życie wygląda inaczej. Leżenie stało się jedyna dostępną Ci czynnością. Ale ja wiem, jak lubisz ciepło słońca, jaką przyjemnością jest dla Ciebie ruch. Co mogę dla Ciebie zrobić? Posługuję się przeczuciem, intuicją i dlatego wiem. Ale to nie moja zasługa, to Ty mi wszystko mówisz, tylko muszę na Ciebie patrzeć, wtedy wiem.
Jest taka średniowieczna figura Matki Boskiej z Sejn na Suwalszczyźnie. Drewniane arcydzieło sztuki rzeźbiarskiej. Kiedy przed nią usiąść czy uklęknąć i wpatrzeć się, to można zobaczyć piękną gotycką rzeźbę. Maryja z dzieciątkiem lekko się uśmiecha. Zaokrąglone, subtelne rysy twarzy, jedna z pogodnych gotyckich madonn. Jednak kiedy stajemy naprzeciw Matki Boskiej Sejneńskiej, oprócz kunsztu artysty odkrywamy niezwykłość jego pomysłu. Figura jest niejako szafką: odnajdujemy zarys podwójnych drzwiczek. Zastanawia nas, co może się kryć za nimi? Jaka tajemnica ukaże się po ich otwarciu. Może tajemnica Zwiastowania i wzniosłe Magnificat, może odkryje się przed nami istota macierzyńskiej miłości. Te skojarzenia nasuwają się same przez się. Przez istotę jej kobiecej miłości. Tymczasem zostaje nam ukazana tajemnica fundamentalna dla chrześcijaństwa. Dogmatyczna, więc do objęcia intelektem niemożliwa. Po otwarciu figurki widzimy płaskorzeźbę, która przedstawia Trójcę Świętą otoczoną przez modlące się osoby. Tajemnica Trójcy Świętej ukryta w sercu Maryi.
Ty także moja śliczna córeczko skrywasz przede mną tajemnice, których znaczenie odkrywa się dla mnie bardzo powoli. I nie są to tylko tajemnice Twoich ukrytych za zasłoną milczenia oczekiwań, cierpień i potrzeb. Czasami pokazują się nam rzeczy same w sobie i bez skrępowania obnaża się istota paru spraw, o które bezskutecznie przez kilka wieków pytali filozofowie. Kto nie wierzy, niech spróbuje z Tobą porozmawiać. Twoje niewypowiedziane myśli krążą nad naszymi głowami. Potrzebna jest jedynie odrobina otwartości, ażeby dopuścić je do siebie. Bo przecież mówisz do mnie trochę inaczej niż kiedyś, ale słyszę wszystko.
- Co mogę dla Ciebie zrobić, aby Twoje życie było łatwiejsze? - pytasz czasami z troską, że opieka nad Tobą wymaga trudu. Wszystko wymaga trudu, więc nie martw się, że bywa ciężko. Tak naprawdę, to smuci mnie tylko to, że są rzeczy, których nie będziesz mogła zobaczyć, doświadczyć, zachwycić się nimi. Ale głęboko wierzę, że zostanie Ci to kiedyś wynagrodzone. Stokrotnie, bo na to zasługujesz. Ufam, że to, co tu najpiękniejsze jest tylko namiastką piękna absolutnego. Wiara w to, że Twoje niezawinione cierpienie ma jakiś głębszy sens to dla mnie jedyne pocieszenie.

środa, 24 października 2012

Opowieść o Bogience


Ludzie opowiadają swoje historie z wielkim upodobaniem. Żywioł narracji tkwi w naszej naturze. Wystarczy upływający czas, a wątki gromadzą się same. Trudna do pojęcia rzeczywistość w opowieści zostaje oswojona, zdarzenia przestają się nam wymykać, dowolną ilość razy wracamy do ulubionego momentu, wydaje się, że można zatrzymać chwilę. To opowieść daje nam poczucie mocy, panowania nad własnym życiem. Dlatego towarzyszy nam wszędzie. Toczy się w naszych myślach i słowach. Snujemy ją albo zapalamy się do niej. Opowiadamy w natchnieniu bądź dobieramy starannie każde słowo. Dajemy się ponieść jej czarowi lub nudzi nas przydługa narracja. Może stać się literaturą albo pozostać chaotyczną gadaniną. Ale każda ma walor jedyności, oryginalności, odmienności. Jak człowiek.
Ta opowieść jest o dziewczynce, Bogience, mojej córeczce. W kwietniu Bogna skończy dziesięć lat. To wspaniały wiek, twórczy i aktywny: aktorskie kreacje w jasełkach albo bajce o Kopciuszku czy śpiącej królewnie, debiuty artystyczne w galeriach szkolnych korytarzy, wspaniałe bale kostiumowe, gdzie każda dziewczynka może być królową, czasami występ w domu kultury dla prawdziwej publiczności. Wejście w życie społeczne. To zostało Bognie odebrane. Choroba pozbawiła ją umiejętności mówienia, zabiera możliwość samodzielnego poruszania się. Nie wiadomo, ile widzenia kryje się jeszcze w spojrzeniu ślicznych, czarnych oczu. Są choroby, które przerastają nasze przeciętne wyobrażenia o chorowaniu. Są dzieci, którym zabrania się dorosnąć do swojej opowieści.

Milczenie liczb

Rachunek prawdopodobieństwa. Na kogoś musi wypaść los. Choroba, niepełnosprawność, wady wrodzone. Ani w rodzinie, ani wśród znajomych. A dane mówią o konkretnych liczbach, procentach. Dręczyła mnie ta obawa o obojętny, ślepy traf. Podobny lęk przeżywa chyba wiele kobiet oczekujących dziecka. Więc modlitwy, prośby. Ufność. I wreszcie narodziny. Uff… 10 punktów w skali Apgar. Zdrowa i piękna dziewczynka. Radość, duma, poczucie pełni. Druga córeczka, młodsza siostrzyczka. Imię już czeka: Bogna. A liczby na szczęście milczą. Nikt o nich już nie myśli.
Bogna rośnie, jest coraz mądrzejsza, uczy się mówić, czaruje uśmiechem, zapamiętuje całe strony ulubionych bajeczek. Przejawia szczególną wrażliwość, potrafi stanąć w obronie innego dziecka, a starszą siostrę podziwia bezwarunkowo. Ciągle się śpieszy, wszędzie musi zajrzeć, wspiąć się, pobiec, dotknąć, zagrać, zaśpiewać, naśladować. Choć co chwilę przybiega, żeby się przytulić i powisieć mamie na szyi, i trochę męczy, to wzbudza coraz większą dumę, bo zaczyna rozumieć, ile znaczy starannie dobrane słowo, rodzi się dowcip.
Nagle posępne milczenie liczb zostaje przerwane. Jest pierwszy czerwca 2006. roku, Dzień Dziecka. Bogna niedawno skończyła trzy latka. Teraz siedzi przed telewizorem i ogląda ulubiony film o przyjaźni Maleństwa z Hefalumpem. Niespodziewanie jej ciało napręża się, głowa odchyla się w bok, tłumiąc drgawki. Panika. Nie mamy pojęcia, że to napad padaczki. Po trzecim takim epizodzie w ciągu dnia wyjazd do pobliskiego szpitala. Moje pospieszne tłumaczenie w samochodzie dokąd jedziemy i poważna odpowiedź Bogienki: Tam jest duzo lekazów. Powiedzą, ze Bogna nie moze być chola. Niestety, pada diagnoza: epi. Zimne zwycięstwo liczb: jedno dziecko na sto zapada na epilepsję.
Wydawało się, że świat się zawalił. Przewlekła choroba, leczenie, obawa o przyszłość. Przez rok byłam zdruzgotana. Wtedy nie potrafiłam docenić faktu, że z padaczką można po prostu żyć. Nie rozumiałam, że może być jeszcze gorzej, że to dopiero początek. Padaczka okazała się lekooporna. Kolejne pobyty w szpitalach i brak odpowiedzi, dlaczego stan się pogarsza. Wreszcie autorytet Profesora w Warszawie i potwierdzenie rozpoznania w klinice: ceroidolipofuscynoza. Bardzo rzadka choroba: kilkadziesiąt przypadków na 36 milionów ludzi. Milczące zwycięstwo liczb.

Słabsze i silniejsze

Minęło prawie pięć lat od rozpoznania choroby, od ogłoszenia wyroku. Od tamtego mrocznego listopada. Ktoś chciał od razu lecieć do Stanów, zakładać fundację, leczyć niekonwencjonalnymi metodami, coś za wszelką cenę robić, byle zaprzeczyć chorobie. Skrajnie silne emocje: rozpacz i nadzieja, smutek i entuzjazm. Dobrze, że znalazły się wtedy osoby, które wywoływały te uczucia, bo były bardzo potrzebne, pomagały przetrzymać ból. Miecz boleści w sercu, dziwna metafora, zawsze mnie przerażała ta biblijna wizja. A jednak kto poczuł to ostrze, ten wie, że słowa mogą zamknąć w sobie treść prawdy.
Właśnie słów nie umiałam wtedy z siebie wydobyć. Zbyt trudno było odpowiadać na pytania o chorobę, leczenie, rokowania. Ktoś chciał zakładać wtedy stronę, a ja nie umiałam nawet głośno wypowiedzieć tego słowa: ceroidolipofuscynoza. Nie przechodziło mi przez gardło wyjaśnienie, że to choroba o charakterze postępującym, odbierająca po kolei funkcje życiowe.
A teraz się spieszę, ażeby zdążyć zapisać to, co najważniejsze, bo czas jest nieubłagany. Zapisać, jak słabsze wnika w silniejsze. I wszystko zmienia. Jak okazuje się, gdzie mogą sięgać uczucia. Jak rzeczywistość odwraca się na drugą stronę. I wcale nie znika. Pozostaje. Wszystko wygląda tak samo, ale ma zupełnie inny sens.

Babcia

Babcia karmi Bogienkę. Najlepiej, najcierpliwiej, najskuteczniej. Są przy tym bajki, piosenki i rymowanki, jedyne, w Babci stylu. A jedzenie to nie jest błaha rzecz. W tej chwili wszystkie potrawy już muszą być miksowane, ale najważniejsze, że Bogna je sama. Krztusi się trochę, ale mięśnie działają, reakcja jest natychmiastowa. Dziś nasza nowa rehabilitantka sama zauważyła, że sprawność połykania jest utrzymana. Babcia wierzy i zaraża mnie tą wiarą, że Bogna jeszcze długo będzie mogła czuć smak potraw, że wytrwałe karmienie to też stymulacja odruchu połykania. Babcia i jej optymizm. Nieoceniona. Dla Bogienki niezastąpiona.
Moje Babcie. Kobiety z poprzednich pokoleń. Ciągłość. Pamięć. Kontynuacja.
Babcia Maria. Krawcowa. Lwowianka. Szczupłe zwinne palce wbijające igłę z geometryczną dokładnością. Sztuka ręcznego szycia i rytmiczny dźwięk maszyny uruchamianej nogami. Pamiętam powolny upływ czasu, kiedy próbowałam naśladować dokładność ściegu. Jak najstaranniej, bo tylko wtedy była pochwała. Wnuczka, która przychodzi uczyć się szyć, żeby móc się ubierać wbrew peerelowskiej szarzyźnie. A w międzyczasie smakowite zapachy z kuchni, nie wiadomo kiedy sto pierogów, trembulka. Śpiewność mowy. Ta joj, Grzenek… To dziadek Grzegorz. Zawsze jest blisko.
Babcia Zuzanna. Góralka. Zmarła, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, więc wspomnienia są mniej wyraziste. Właściwie strzępy wspomnień. Malutka kropielnica przy drzwiach. Babcia z różańcem, cicha, łagodna. Strój ludowy zakładany w niedzielę. Została ta suknia. Jej najcenniejszy element to hoczki, jakby sprzączki u paska, dopasowujące suknię pod biustem. Wykonywano je nawet ze złota, w zależności od zamożności właścicielki. Tu są dwa srebrne lwy trzymające w łapach kółeczka, przez które przewlekało się kolorowe wstążki. Odprułam je kiedyś, żeby przerobić na jakąś awangardową biżuterię. Byłoby stylowo. Nie udało się. Nie poddały się temu. Niezależne. Nie chciały tak służyć. Leżą więc teraz gdzieś bezużyteczne samotne, ale wolne w swojej lwiej i góralskiej naturze.

Mama Kangurzyca

Kubuś Puchatek był ukochaną książką obu moich córeczek. Starsza Laura spośród wszystkich jej bohaterów szczególnie upodobała sobie strachliwego, ale szlachetnego Prosiaczka. Za to młodsza Bogna od początku pokochała pełne życia Maleństwo. Jak wiadomo, Maleństwu zawsze towarzyszy Mama Kangurzyca (za wyjątkiem chwil, kiedy stawia pierwsze samodzielne kroki w przyjaźni), więc i ja chcąc nie chcąc zostałam utożsamiona z postacią z książki A. A. Milne’a. Nie miałam tu wiele do powiedzenia, bo Bogna po prostu zaczęła się do mnie zwracać Mamo Kanduzyco. Cóż… Miałam wprawdzie parę innych ulubionych bohaterek literackich, ale musiałam się zmierzyć właśnie z tą. Może jesteśmy właśnie tacy, jak nas widzą inni… Tak naprawdę od urodzenia Bogienki byłam kangurzycą, z dzieckiem uwieszonym na szyi, bo Bogna przytulania potrzebowała ponad przeciętną, przybiegając co chwilę, aby upewnić się co do bliskości. Tak więc musiałam zaakceptować kangurzy rys swojej osobowości.
Wraz z rozwojem choroby narastały trudności z chodzeniem, utrzymywaniem równowagi. Z obawy przed nieoczekiwanym upadkiem należało zapewnić Bognie nieustanną asekurację. Z czasem noszenie zaczęło stawać się koniecznością. Jeszcze niedawno sama byłam w stanie jeździć z nią na zajęcia rehabilitacyjne, udawało się przejść wspólnie kilka kroków. Bogienka jest ambitna, więc bardzo starała się współpracować, wiedziała, że noszenie staje się dla mnie coraz trudniejsze.
W pewnych sytuacjach kangurzyce bywają nierozważne. Na przykład kiedy Maleństwo nie może samo w przedszkolu tańczyć w kółku z dziećmi labado albo stary niedźwiedź. Albo w ogóle nie może nic samo. Wtedy robią wszystko, żeby temu zaprzeczyć. Podnoszą, tańczą, dźwigają, bo przecież są kangurzycami… A jak w kangurzycy coś chrupnie, to dopiero przychodzi bezradność i poczucie niemocy.
Od kilku dni testujemy w domu nowe urządzenie, w którym pokładam szczególną nadzieję, podnośnik. Dzięki niemu będę mogła sama przenieść Bogienkę z łóżka do fotelika, bez tego fatalnego uczucia, że nie mam dość siły, żeby poradzić sobie z własnym dzieckiem.

Bogna słucha Pata

Muzyka jest dla Bogienki bardzo ważna. Słucha naprawdę pięknie. Całą sobą. Dźwięki wypełniają całą przestrzeń. Widać skupienie na twarzy, chwila napięcia, oczekiwania, wsłuchanie i wreszcie oczka mrużą się, kiedy fraza harmonijnie się domyka. To akurat nowa płyta Pata Metheny’ego. Wydawać by się mogło, że to zbyt trudna muzyka. Ale dla Bogienki nie ma takich kategorii. Zadziwiająca jest ta jej otwartość na nowe brzmienia. Czysty odbiór, wszystkimi zmysłami.
Słuchamy sobie z Bogienką razem. Jazz nam służy. Omija najprostsze emocje, sięga głębiej. Szukamy w muzyce wsparcia i energii, nie możemy tracić sił na wzruszenia. Najlepiej energetyzuje muzyka na żywo. Dobry koncert. Niewiele jest lepszych rzeczy na tym świecie. Bogna o tym wie i choć sama nie ma jak, to wysyła czasami mamę, żeby odświeżyła głowę muzyką. To dzięki Bogience naprawdę doceniam takie chwile. Może dlatego że ich mniej albo że staranniej zaplanowane. Chyba jednak dlatego że dopiero dzięki niej wiem, co najlepsze i najważniejsze…
Wsłuchujemy się więc w brzmienie gitar Pata. Bogna łowi nowe dźwięki, a ja wspominam koncert sprzed miesiąca we Wrocławiu. Doskonałość. Wirtuozeria. Pierwszy raz usłyszałam go na żywo, a moja fascynacja tym bezpretensjonalnym artystą zaczęła się dawno, na początku lat 90. Od tego czasu nie było okazji, aż wreszcie teraz. Słynne gitary. Nie wystarczy usłyszeć, trzeba poczuć ich tchnienie. Usłyszałam, poczułam, szybko wróciłam. Bogna poczekała do mojego powrotu z bólem ząbków. Jest kochana, wiedziała, że nie pojechałabym, gdyby zaczęło boleć wcześniej…

10 kwietnia

Jednak muszę wrócić do tej daty i odnieść się do niej, bo inaczej nie zacznę znowu pisać. A działy się ważne dla Bogienki rzeczy, które trzeba uwiecznić.
Znowu przekonałam się, że to, co osobiste jest tak blisko tego, co nazywamy ojczyzną (często się tego słowa unika, żeby nie było patosu). A jednak tak wiele osób poczuło ostatnio podobnie. Szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w ojczyźnie. Od razu Mickiewicz. Od razu ten ton. Ta romantyczna tradycja jest wpisana w naszą narodową świadomość. Nie odetniemy się od niej. Jest po prostu nasza.
Jeszcze raz wracam do mojego 10. kwietnia. Przygotowania, tort, prezenty. To przecież Bogny urodziny, w tym roku siódme. Ważna rocznica. Radość, że Bogienka tak urosła, przybiera na wadze. Trochę też smutku, trudno ukryć łzy, bo Bogienka nie potrafi pokazać tego, co czuje, uśmiechnąć się z radości. Ale jej emocje są obecne, uśmiech unosi się w powietrzu, choć go nie widać. Wszyscy to czujemy, bo Bogna wie, że miło jest świętować. Ale nagle... Poranne wiadomości przerywają ten nastrój. Trudno się zdystansować. Wszędzie tragiczny przekaz, obrazy, słowa, nazwiska. Prezydent. Katastrofa. Katyń. Żałoba. Za dużo skojarzeń.
Po pierwsze: Państwo. Porażone, zranione. Dotknięte śmiercią Prezydenta. To Państwo, którego wartość głęboko odczuwam. Suwerenne, wolne. Dane mi było przeżywać radość jego odrodzenia. Bo wyrastałam w przekonaniu, że PRL jest tylko jakimś substytutem prawdziwej państwowości. Bieda, szarość, propaganda, brak szacunku dla osoby. Przynależność partyjna wystarczała, by mieć przywileje. I nawet w moim, wówczas nastoletnim, życiu miałam okazję tego doświadczyć. Ale dziadek zawsze powtarzał: ja już tego nie doczekam, ale ty się przekonasz, że komunizm upadnie.
Po drugie: śmierć, rozpacz, strata, łzy, tęsknota. Ból bliskich. Pustka. Słowa, których ktoś nie zdążył wypowiedzieć. Dłoń, której ktoś nie zdążył ucałować na pożegnanie. Przeraża mnie myśl o miejscu katastrofy i o tych drobnych przedmiotach, które gdzieś tam jeszcze pozostały. Drobiazgi, które powinny być z szacunkiem podniesione ze zdruzgotanej ziemi. Nie mogę znieść czyjejś obojętności, jakiegoś lekceważenia. Jak to możliwe, że wciąż na miejscu katastrofy znajdowane są jakieś elementy wraku, a nawet ważne urządzenia? I dlaczego znajdują je dziennikarze, postronne osoby, a nie odpowiednie służby, śledczy? Dlaczego ktoś się o to nie troszczy? Ktoś odpowiedzialny za to przed nami wszystkimi. Przecież Państwo ma wciąż władze. Biedne to nasze Państwo. Porażone, zranione…
Po trzecie: Katyń. Historia. W niej jest nasza tożsamość i wyjaśnienie, jacy jesteśmy. Jest naszą mocą, choć dowodzi wielu słabości. Jest w niej honor i odwaga, ale i służalcza, fałszywa nuta. To ona odzywa się i dzisiaj, byle było trochę władzy, co po sercu łechce. Byle było cool i liberalnie. Ale tym tonem nie da się mówić o sprawach fundamentalnych, a my Polacy nie chcemy tylko płytkich rozmów i lakierowanych uśmiechów. Kiedyś śpiewaliśmy w piosence Jacka Kaczmarskiego: Nie ten umiera, co właśnie umiera, lecz ten, co żyjąc w martwej kroczy chwale. Nie wiem tylko, po co ja nucę te słowa, bo powinni je sobie przypomnieć ci, którzy przyjęli na siebie publiczną służbę.

Bogienki Pierwsza Komunia

Uroczystość Pierwszej Komunii świętej Bogienki rozpoczęła się 9 maja 2010 roku o godzinie 14.00 w kaplicy Serca Pana Jezusa w kościele parafialnym pw. św. Apostołów Piotra i Pawła w Skoczowie. To była wczesna Komunia. Specjalnie dla Bogny. Bo jej słabość nie może być przeszkodą. Bo światłość w ciemności świeci. Bo Bóg ma swoje drogi, którymi dociera do człowieka. Mszę świętą odprawił ksiądz Stanisław Lipowski. Katechetka Katarzyna Chrobok zagrała na gitarze i zaśpiewała wraz z prowadzoną przez siebie dziewczęcą scholą parafialną.
Wyrażamy naszą ogromną wdzięczność za przygotowanie tej ważnej, pięknej i tak wzruszającej dla nas uroczystości. Dziękujemy za otwarcie przed Bogienką tych drzwi, które jak nam się wydawało muszą pozostać przed nią zamknięte.

Puenty i łuski

Dwie skrajnie różne odmiany obuwia. Jeśli obuwiem można nazwać atłasowe cudo, które każe baletnicy stawać i tańczyć na czubkach palców. Dodaje kobiecej postaci lekkości, niezwykłej smukłości, wręcz unosi w powietrzu. Ruch ludzkiego ciała doprowadzony na szczyt wyszukanych możliwości. Biegun skrajności.
A łuski? Kto wie, o czym mówię, już widzi tę drugą skrajność. Ale mało kto wie, co to takiego. Sama nie miałam pojęcia, że coś takiego istnieje, dopóki nie kazano mi się o tym przekonać. Kiedy musiałam zamienić mojej córeczce buciki, w których biegała i tańczyła, na łuski. Ortopedyczny przyrząd na stopy i łydki, sztywny, nie do wygięcia, żeby zapobiec napinaniu, przeprostom, przykurczom. Spastyczne stopy układają się jak stopy baletnicy w puentach. Tylko że trzeba im koniecznie, na siłę przywracać kąt prosty, żeby można było stanąć choć na chwilę. Do tego służą łuski. Naturalność wymuszona. Biegun skrajności.
Bytom. Biegnę z Batorego z łuskami pod pachą na Żeromskiego pod Teatr Tańca. Właśnie odebrałam z Zakładów Ortopedycznych nowe łuski dla Bogienki. Poprzednie szybko stały się za małe, tak ładnie ostatnio urosła. Bez łusek nie ma pionizacji, a pozycja stojąca choć przez chwilę jest zbawienna dla całego ciała. Ściskam te łuski i czekam przed teatrem na starszą córkę. Wszędzie tancerze, młodsi, starsi, kobiety, mężczyźni. Wszystkich coś wyróżnia, jakby czuli swoje ciało inaczej. Piękno ruchu, wdzięk, proporcje. Szczupli, wysportowani. Noszą głowy jak z kryształu, na długich szyjach, jakby ostrożnie, żeby się nie zachwiały. Międzynarodowa konferencja tańca współczesnego. A ja? Czuję jakby bujanie. Huśtam się na tych biegunach skrajności.